07.06.19, 08:00
Marcin M. Drews: Staram się od dziecka, by życie było przygodą
Rozmowa z Marcin M. Drewsem, dziennikarzem i scenarzystą oraz współtwórcą vlogu Łowcy Przygód, m.in. o pomyśle na uruchomieniu cyklu, wyzwaniach przy realizacji formatu oraz o najbliższych planach programu.
Kuba Wajdzik: Vlog Łowcy Przygód powraca po przerwie. Zatęsknił Pan za przygodami?
Marcin M. Drews: Staram się od dziecka, by życie było przygodą. Kiedyś biegałem w krótkich spodenkach po mieście, śledząc pozostałości po przedwojennych budowlach, a po powrocie do domu z wypiekami na twarzy oglądałem w czarno-białej telewizji "Pana Samochodzika" i "Wakacje z duchami". To mnie ukształtowało, a że pielęgnuję w sobie wiecznego dzieciaka, dziś robię niemal to samo i staram się takim podejściem do życia zarażać widzów i czytelników. Tylko nie noszę już krótkich spodenek.
KW: Cofnijmy się w czasie do momentu powstania vlogu. Skąd wziął się pomysł na uruchomienie cyklu – czy tylko z pasji?
MMD: To ciekawa historia, gdyż vlog powstał jako konsekwencja... zawodowej porażki. Otóż pierwotnie miał być to cykl "Łowcy skarbów" realizowany dla TVP wespół z pierwszym producentem "Sensacji XX wieku". Do projektu zaprosiłem też Joannę Lamparską, słynną polską eksploratorkę. Byliśmy już z producentem po słowie, a ja napisałem scenariusz pierwszego odcinka. Nagle jednak wycofał się kluczowy sponsor i projekt po prostu upadł. Ciężko to wtedy odchorowałem, bo zaangażowałem się w temat emocjonalnie. Jako dziennikarz już od dłuższego czasu zajmowałem odkrywaniem historii i ratowaniem zabytków, więc tematyka była mi bardzo bliska i miałem już na koncie kilka materiałów telewizyjnych dla stacji lokalnych i regionalnych. Niestety, braku funduszy nie potrafiłem przeskoczyć. Po paru latach zdałem sobie jednak sprawę, że produkcja wideo, zwłaszcza ta amatorska, znacznie potaniała, kiedy pod strzechy trafił sprzęt HD. Pomyślałem więc, że mógłbym reaktywować dawny pomysł w nieco zmienionej i bardziej pojemnej formie. W ten sposób "Łowcy skarbów" przerodzili się w "Łowców przygód" i pierwsze odcinki trafiły do sieci.
KW: Porozmawiajmy o kuchni programu. Jak wygląda dobór tematów i przygotowanie do każdego z nich? Reaguje Pan na aktualne trendy?
MMD: To mój główny problem – nie umiem poddawać się trendom. Owszem, śledzę je, ale "Łowcy" pozostają projektem niekomercyjnym, który nigdy nie był obliczany na liczbę odsłon, klików czy lajków. W efekcie nasza widownia jest niewielka, ale za to elitarna, bo to grupa osób świadomych, które kochają historię i cenią prawdę. Najlepszym przykładem jest historia rzekomego zaginięcia dzieci na szczycie Wysoki Kamień w Górach Bardzkich. Kiedy podjąłem temat, miałem do wyboru dwie ścieżki: albo pójść śladem miejskiej legendy i okłamać widzów, albo zdementować plotki i ujawnić prawdę. Wybrałem to drugie, bo zawsze wybieram prawdę, uznając przy tym, iż często jest ona ciekawsza od fikcji. Okazało się przy okazji, że jako pierwszy w Polsce przeprowadziłem wnikliwe śledztwo dziennikarskie i ujawniłem, że historia została współcześnie wyssana z palca i jest zwykłym kłamstwem, które miało pomóc w sprzedaży pewnej książki. Czy zatem rozwiązanie zagadki przyniosło Łowcom jakikolwiek rozgłos? Absolutnie nie. Mało tego, zaczęto na nas lżyć i obrażać, bo obnażyliśmy kłamstwo, a przecież ludzie lubią być okłamywani. Na kanwie naszego śledztwa grupka młodych oszustów nakręciła własny materiał, inscenizując zjawiska paranormalne. Z miejsca pokochano ich w sieci i zyskali ogromną oglądalność, mimo że ordynarnie widzów oszukali. Takie dziś mamy trendy, przynajmniej na Youtube, i ja naprawdę nie chcę za nimi podążać. Miast kreować na siłę oglądalność tanimi trikami, wolę zachować należytą staranność przy badaniu tematu i przedstawić możliwie najbardziej rzetelne wyniki dziennikarskiego śledztwa. I tak też przygotowuję nasze materiały – przekopuję się przez źródła tradycyjne i cyfrowe. Kwerenda biblioteczna to zawsze podstawa. Potem jadę w teren, a na końcu przygotowuję teksty dla lektora. Czemu nie wcześniej? Doświadczenie pokazało, że często spotykają nas nieprzewidziane okoliczności, których scenariusz nie uwzględnił. Oczywiście wszystko, co teraz mówię, może sugerować Czytelnikom niniejszego wywiadu, że mają do czynienia z przebojowymi materiałami na miarę National Geographic, a nie chciałbym, by poczuli się potem rozczarowani. Łowcy tworzeni są całkowicie bez budżetu i jest to produkcja amatorska, choć jestem zawodowym dziennikarzem. Dokładam jednak starań, by ta amatorskość nie kłuła w oczy.
KW: Jakie są największe wyzwania przy realizacji cyklu?
MMD: Jest nas dwoje, bo prowadzę Łowców wespół z moją życiową partnerką, Joanną Durą. Wszystko robimy sami. Od zdjęć, przez loty dronem, po udźwiękowienie, nagranie lektorskie i montaż oraz całą tę żmudną i nieciekawą pracę nad aktualizacją strony internetowej, którą też stworzyliśmy sami. Główne wyzwania są dwa. Pierwszym jest czas, bowiem oboje pracujemy zawodowo i wychowujemy dziecko, więc czasu na realizację tej pasji (zresztą jednej z wielu) mamy naprawdę mało. A nie jest tak, że ruszamy w teren, a ktoś inny nas nagrywa, a potem to montuje, publikuje i okrasza wsparciem w mediach społecznościowych. Powtórzę, wszystko robimy sami. Drugie wyzwanie to pieniądze. Produkcja kosztuje i finansujemy ją z własnej kieszeni. Udało się nam przeprowadzić zbiórkę crowdundingową, dzięki której zakupiliśmy sprzęt, ale koszta dawno już kilkukrotnie przerosły to, co otrzymaliśmy od darczyńców. Z chęcią więc przywitalibyśmy mecenasa naszej produkcji, ale takiego, który uszanuje fakt, iż jesteśmy niezależni. Owszem, możemy nosić koszulki ze znakiem sponsora, ale nigdy nie sprzedamy naszej wiarygodności i nie powiemy za pieniądze, że czarne jest białe.
Joanna Dura i Marcin M. Drews, twórcy vlogu, fot.: archiwum autora
KW: Który z odcinków cyklu do tej pory odbił się największym echem?
MMD: Najczęściej oglądanym naszym materiałem jest odcinek o "złotym pociągu" (którego istnieniu zaprzeczyliśmy), ale największym echem odbiła się nasza akcja ratowania tajemniczej świątyni zbudowanej na gruzach piastowskiego zamku w Jędrzychowie. Od lat zajmowałem się tym tematem, bo to obiekt szczególnie bliski memu sercu. O naszej akcji opowiedziały wszystkie media ogólnopolskie. Co do widzów, statystyki pokazują, że ogląda nas grupa wiekowa 25-40. Modelowym widzem jest dla nas weekendowy podróżnik, który rozumie, że przygoda czai się tuż za zakrętem, który potrafi wokół siebie dostrzegać historyczne smaczki, lubi słuchać ciekawych opowieści, a nie wstydzi się ruszać w teren z rodziną. Takich widzów na Youtube praktycznie nie ma, za to co dzień przeszukują oni ogólnopolskie portale. Stąd też kolosalne różnice w statystykach. Jeden z naszych odcinków miał dwa tysiące odsłon na Youtube, a jednocześnie... trzysta tysięcy odsłon na łamach Wirtualnej Polski! Warto też pamiętać, że Łowcy są produktem transmedialnym, dlatego przedłużeniem naszej działalności wideo są artykuły prasowe. Jesteśmy w każdym wydaniu dwujęzycznego kwartalnika Portu Lotniczego Wrocław "HiFly", a i pojawiamy się w magazynie PKP Intercity "W podróż", który ma nie tylko zasięg ogólnopolski, ale i obłędnie wysokie czytelnictwo szacowane na 1,5 miliona miesięcznie.
KW: W polskim internecie wciąż dobre produkcje są w awangardowej mniejszości. Łowcy przygód są dobrze oceniani nie tylko przez internautów, ale i branżę. Jaka jest zatem recepta na sukces?
MMD: Kiedy znajdę taką receptę, z chęcią się nią podzielę. Łowcy nie osiągnęli sukcesu sensu stricto. Choć wedle komentatorów z branży dokonaliśmy rzeczy niemożliwej, bo osiągnęliśmy profesjonalny poziom bez grama budżetu, nie otworzyło to przed nami absolutnie żadnych drzwi. Nie trafiliśmy do telewizji, nie znaleźliśmy sponsora, ba, nikt nie chce nawet objąć nas patronatem honorowym. Natomiast z pewnością sukcesem dla nas są nasi widzowie. Mówię to z ręką na sercu. To stała i wierna grupa, która zachęca nas do dalszych wysiłków i duchowo wspiera. Wystarczy poczytać komentarze pod naszym najnowszym odcinkiem.
KW: Współpracujecie z instytucjami samorządowymi i właścicielami obiektów zabytkowych. Jak układa się ta współpraca?
MMD: Malutkie, najczęściej biedne samorządy często są przyjazne i otwarte na naszą działalność. Być może dlatego, że nie ma tam pieniędzy, więc na stołki trafiają lokalni aktywiści, a nie zawodowi politykierzy. Współpracowaliśmy już z Gminą Walim czy Grodków i to były naprawdę wspaniałe momenty. Ci urzędnicy nie mieli grosza na wsparcie produkcji, ale zrobili wiele, by ułatwić nam dostęp do danych miejsc i wspomóc naszą działalność dobrym słowem w mediach. Podobnie też reagują właściciele obiektów zabytkowych, które odwiedzamy. Wszyscy przy tym szanują fakt, iż pozostajemy niezależni i nigdy nie kręcimy materiałów reklamowych. Coraz częściej też takie osoby zgłaszają się do nas same, a zaproszenia przychodzą z całego kraju. Pozwolę sobie zacytować jednego z właścicieli: “Kochani, zaprosiłem najpierw was. Przyjechaliście we dwójkę, w półtora dnia nakręciliście materiał, który nie tylko mogłem oglądać na łamach onetu i wp.pl, ale i pozwoliliście mi bezpłatnie używać go w celach promocyjnych. Gdybym musiał za to zapłacić, kosztowałoby mnie to około 20 tysięcy złotych. Tymczasem tydzień po was przyjechała słynna telewizja satelitarna. 15 osób ekipy, koszta, zadyma, a efekt końcowy różnił się tylko tym, że oni mieli drona i kran kamerowy. Mało tego, telewizja dostępna jest tylko w pakiecie płatnym i nikt nie może materiału obejrzeć, bo nie ma go w sieci i nie jest na antenie powtarzany. A zatem was w sumie obejrzało więcej osób, bo nie tylko nie kazaliście sobie płacić wszystkim z góry, ale i płacić w ogóle.”
Marcin M. Drews, fot.: archiwum rozmówcy
KW: O dobrej współpracy nie ma mowy w przypadku urzędów. W czym tkwi brak wsparcia władz regionalnych i lokalnych dla projektu?
MMD: Przez lata prosiliśmy o wsparcie duże urzędy. Bez skutku. Ba, w życiu nie udało się nam trafić na osobę kompetentną, więc gdy dochodzi do jakiegokolwiek kontaktu, musimy tłumaczyć jak dzieciom, że nie jesteśmy wielbłądem. Nie tylko nie możemy liczyć na żadną, nawet symboliczną pomoc, ale i rzuca się nam kłody pod nogi. Jeden z urzędów publicznie oświadczył, że nas wspiera, co było wierutnym kłamstwem, bowiem nie tylko w niczym nam nie pomógł, ale wręcz blokował naszą działalność, a do tego bezczelnie podpisał się pod jednym z moich pomysłów. Mam dziś wszelkie podstawy, by pójść do sądu, ale nie mam na to ani chęci, ani czasu, ani pieniędzy. Mam za to ułańską fantazję, więc tłumaczę sobie, że urzędnicze kradzieże są formą docenienia tego, co robię. Dzięki temu nie jest mi aż tak bardzo przykro, iż ktoś mnie okrada tylko dlatego, że zdecydowałem się nie zostawać politycznym aparatczykiem. A takie mamy w Polsce czasy, że albo się jest po stronie władzy, albo opozycji. Kto jest niezależny, ten pozostaje nikim. Ale ja nie mam kompleksu wyższości i bycie nikim od dłuższego czasu mi pasuje. Ja chcę tylko móc łowić kolejne przygody i dzielić się nimi z widzami. Tym bardziej, że wielu z nich rusza potem naszym śladem, co dla mnie jest największą nagrodą.
KW: Coraz częściej internauci angażują się w wspieranie produkcji, czego przykładem głośnym jest choćby dokument braci Sekielskich. Jak w waszym przypadku wygląda wsparcie finansowe?
MMD: Sekielscy porwali się na wielki i trudny temat. My podejmujemy tematy małe. To się z pewnością odbija na poziomie wsparcia. Owszem, wystartowaliśmy na portalu crowdfundingowym, ale zebrana kwota nie należała do najwyższych. W sumie było to około 10 tysięcy złotych. Jesteśmy jednak bardzo wdzięczni, bo bez tych pieniędzy nie udałoby się nam zakupić części sprzętu. Mówię "części", bo gdyby przeliczyć to, ile wydaliśmy na aparaty, obiektywy, kamery, drona czy komputer do montażu, otrzymalibyśmy kwotę kilkukrotnie wyższą od tej zebranej. Ale w końcu to nasza pasja, więc czemu nie mamy w nią inwestować? Poza tym chcemy, by nasze materiały były na zawsze dostępne dla naszych widzów za darmo. Zrezygnowaliśmy nawet z tzw. reklam nie do pominięcia na Youtube. Przy każdym odcinku wyłączamy tę opcję. Tymczasem miło mi, że parę lat temu nominowano mnie do tytułu Mecenasa Crowdfundingu. I jako taki powiem wprost – Polska dopiero uczy się finansowania społecznościowego. Ja sam często biorę udział w zbiórkach, ale wspieram przede wszystkim akcje leczenia zwierząt, choć zdarza mi się płacić także na projekty kulturotwórcze. Wiem jednak, że jako społeczeństwo nie mamy świadomości, że gdyby każdy z nas dał złotówkę na dany cel, można by było przenosić góry. I że w ten sposób możemy i wspierać kulturę niezależną, i ratować życie zwierząt i ludzi. Wciąż raczej uważamy, że gdzieś tam, daleko, są jacyś bogacze, więc to oni powinni płacić. "Nie dam złotówki na ten wózek inwalidzki" – mówimy – "Kulczyk ma tyle kasy, więc niech da, bo dla niego to pestka". Taki model myślenia nie sprzyja postawom obywatelskim i instytucji crowdfundingu. Jeśli jednak w tej chwili ktoś czytający ten wywiad postanowi wesprzeć nas groszem, proszę o to, by te pieniądze przeznaczył jednak na wsparcie wybranego schroniska dla zwierząt czy kociej fundacji. Ja to robię co miesiąc i wszystkich do tego zachęcam. Natomiast z chęcią przywitam instytucjonalnego czy komercyjnego mecenasa, który uczciwie wesprze naszą działalność. Tym bardziej, że potrafimy wyprodukować materiał na przyzwoitym, akceptowalnym w telewizji poziomie, przy kosztach kilku, a nawet kilkudziesięciokrotnie niższych.
Marcin M. Drews, fot.: archiwum rozmówcy
KW: Jakie są najbliższe plany? Wiem, że wasze materiały będą nie tylko dostępne w sieci, ale również w TV. Gdzie będzie można zobaczyć odcinki cyklu?
MMD: W planach mamy pełną reaktywację cyklu i znacznie większą regularność. Podpisałem też umowę z pewną amerykańską telewizją dostępną w Polsce, która siedem dni w tygodniu emituje materiały vlogerskie. Nazwy chyba jeszcze nie mogę podawać, bo nie wystartowaliśmy oficjalnie. Nie jest jednak tajemnicą, że nie zarobiłem na tym ani grosza. Umowy z małymi twórcami zakładają jedynie podział ewentualnych zysków z reklam. Jakie to kwoty? Z wszechmocnego Youtube'a mamy miesięcznie średnio około 12 złotych. Nie za odcinek. Za cały cykl. Mówię o tym wprost, gdyż swego czasu musieliśmy się zmagać z oskarżeniami ze strony pani prezes bardzo podejrzanej fundacji, która twierdziła, iż zarabiamy krocie, a cykl tworzymy z chęci zysku... Rozmawiam też z telewizją AVIOS. To IPTV, czyli telewizja przez łącze szerokopasmowe – alternatywa dla kabla i satelity. AVIOS dostarczany jest przez 200 dostawców Internetu w całej Polsce. W pakiecie dostępny jest kanał 0 pełniący funkcję informacyjną. Zamarzyłem sobie, by zacząć emitować tam Łowców. Rzecz jasna nieodpłatnie. Dzięki temu cykl dotarłby do tysięcy nowych odbiorców. W wolnej chwili uruchomię też system bezpłatnej dystrybucji naszych materiałów dla wszystkich lokalnych programów kablowych w całej Polsce. Dane KRRiT wskazują, że to około 200 podmiotów, a za tym idą setki tysięcy odbiorców. A co poza tym? Na pewno chcemy opowiadać nowe, ciekawe historie i ratować kolejne zabytki. Niedługo sięgniemy po przerażającą opowieść o kanibalu z dolnośląskich Ziębic, wyruszymy szlakiem polskich wulkanów, a także prześledzimy dolnośląski wątek zbrodniczej działalności doktora Mengele. A to tylko kilka z długiej listy tematów, które w naszym zeszycie oczekują na realizację.
KW: Dziękuję za rozmowę.
Marcin M. Drews
Urodzony w 1975 r. w dolnośląskim Lubinie. Dziennikarz, pisarz, scenarzysta, nauczyciel akademicki, specjalista ds. PR i nowych mediów. Od 1990 r. nieprzerwanie w branży dziennikarskiej, sześciokrotnie redaktor naczelny, w tym trzykrotnie w mediach ogólnopolskich i dwukrotnie w TV. Współzałożyciel i wiceprezes Stowarzyszenia Twórców i Organizatorów Kultury. Autor kilku publikacji książkowych, scenariuszy do gier, wielu reportaży telewizyjnych i prasowych, opowiadań fantastycznych nagradzanych w ogólnopolskich konkursach literackich oraz kilku referatów naukowych. Członek Polskiego Towarzystwa Badania Gier. W branży gier od 1993 r. Brał udział w tworzeniu pierwszej polskiej gry przygodowej na PC. Przez dwa lata prowadził w szkole wyższej zajęcia z tworzenia fabuły interaktywnej. Animator i propagator polskiej sceny gier niezależnych. Autor gry przygodowej określonej przez prasę bodaj najbardziej znaną polską grą niezależną – promującej Wrocław produkcji, która trafiła na łamy podręcznika języka polskiego Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych. Stały współpracownik magazynu Pixel i juror konkursu Pixel Awards Europe. Pasjonat sushi (popełnił nawet książkę na ten temat!) i zapalony urban explorer.
Aktualnie nie mamy ofert pracy.
Dodaj swoją ofertęDo zdobycia jeden egzemplarz audiobooka.
Do zdobycia jeden egzemplarz książki.
Do zdobycia jeden egzemplarz książki.
Zapraszamy do współpracy. Cena dodania do katologu od 149 PLN netto.
Komentarze