02.11.06, 21:09
Pytanie: Czy Polski Instytut Sztuki Filmowej uratuje polskie kino
Nie istnieje żadna zależność między tym, czy film jest smutny, a czy jest dobry, ani nawet popularny. Jeden z najpopularniejszych filmów XX wieku, optymistyczna komedyjka pt. „Przeminęło z wiatrem”, jest tu najlepszym dowodem. A jeśli rzeczywiście cierpimy na wybujałość autorskich indywidualności reżyserskich, to można zapytać, gdzie niby one są? Problem jednak tkwi w tym, że zaczynając tak argumentować, zniżamy się do narzuconego w ten sposób poziomu dyskusji, który być może ma na celu zamulanie obrazu rzeczywistości. Wiele bowiem wskazuje na to, że Instytut jest na najlepszej drodze do stania się kolejnym aparatem ideologicznej indoktrynacji prawicowego rządu.
Należałem do tych, którzy początkowo dawali Instytutowi spory kredyt zaufania, między innymi na mediaFM.net. Do argumentów przemawiających za tym kredytem należał przede wszystkim jego budżet. Prawie 5 razy więcej niż miał do dyspozycji Komitet Kinematografii (czytaj Republika Kolesiów). Pieniądze te zostały uniezależnione od corocznych budżetowych kaprysów posłów i wymusiły inwestowanie przez podmioty pasożytujące dotychczas na polskim rynku audiowizualnym części środków w rozwój kinematografii. Poza tym Agnieszka Odorowicz nie była unurzana w wyżej wspomnianą republikę, co dawało nadzieję, że będzie zdolna ją uśmiercić. Istniały też założenia co do sposobu podejmowania decyzji. Zamiast stałej komisji komisje miały być w każdej sesji Instututu losowane z zasobu tzw. „ekspertów” powoływanych przez ministra kultury.
Instytut istnieje dopiero rok, żaden film powstały od początku w nowych strukturach kinematografii jeszcze nie istnieje, ale wszystko już wskazuje, że powyższy kredyt był w znacznej mierze bez pokrycia.
Wszystkie procedury w Instytucie ustawione są w ten sposób, by największe szanse na dofinansowanie miały projekty konformistyczne wobec dominującej ideologii i najzwyczajniej przeciętne. Posłużmy się porównaniem ze strukturami kinematografii francuskiej, na których rzekomo Instytut był wzorowany. Otóż gdyby francuskie Centre National de Cinématographie było urządzone tak samo, to takie projekty jak „Asterix i Obelix: Misja Kleopatra”, „Wyśnione życie aniołów” Erica Zonki i kolejny awangardowy eksces Godarda, trafiałyby do tej samej komisji, złożonej np. z Krzysztofa Zanussiego, Andrzeja Żuławskiego i Ilony Łepkowskiej i były oceniane według jednego formularza. I w efekcie żaden z tych filmów nigdy by nie powstał. Filmowcy nad Sekwaną są w o tyle lepszej sytuacji, że coś takiego jak Francuz nie chodzący do kina w rzeczywistości empirycznej nie występuje, więc znalazłyby się alternatywne źródła finansów. W Polsce jednak bez wsparcia Instytutu większość producentów kapituluje i rezygnuje z projektu.
W hipotetycznej komisji złożonej z Żuławskiego, Zanussiego i Łepkowskiej przejdzie tylko taki projekt, który nie zdenerwuje żadnej z tych osób, czyli najbardziej mierny. Wystarczająco komercyjny, żeby zadowolić panią Łepkowską, ale nie za bardzo, żeby nie zrazić Żuławskiego z Zanussim. Niezbyt otwarcie katolicki, bo Żuławski Kościoła jest zapiekłym wrogiem, ale też nie antykatolicki, bo tego nie zdzierży pan Zanussi. Moja rozległa korespondencja z biurem prasowym Instytutu wykazuje, że nie istnieje absolutnie żaden mechanizm ponownej oceny projektu, który uzyskał przez część komisji oceny pozytywne, a przez część negatywne. Projekt jest odrzucany raz na zawsze. Kontrowersyjne oceny to los projektów oryginalnych i odważnych, zwłaszcza gdy oceniający pochodzą z losowania. Zwłaszcza w polskich warunkach, bo zdecydowana większość polskich filmowców to pod względem ideowym bezpłciowa masa bez wiedzy i poglądów. Ostatni tego dowód to ich wrześniowy list otwarty do wybitnego obrońcy wolnych i pluralistycznych mediów prezydenta Kaczyńskiego, by ten chronił TVP przed degrengoladą. Nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać.
Procedury ewidentnie też sprzyjają utrącaniu projektów z przyczyn pozaartystycznych, w tym osobistych. Ostatnie 17 lat historii polskiego kina wpoiło filmowcom postawę, którą można streścić tak: „im więcej cudzych projektów uwalonych, tym większe szanse na realizację mojego”. Hipotetyczna sytuacja: projekt trafia do oceny komisji, w której skład wchodzi człowiek, z którym autor rzeczonego projektu procesował się w sądzie. Czy coś ochroni ten projekt przed osobistą zemstą „eksperta”? Nic. Może on przejechać się po projekcie z góry na dół, w każdej kategorii zaniżając punkty, gdyż nawet w kwestii oceny dotychczasowego dorobku autora nic nie ogranicza widzimisię „eksperta”. Teoretycznie nawet laureatowi Nagrody Nobla może on postawić 0 punktów za dorobek i ocena ta jest ważna i nieodwołalna. Tym bardziej, że autorstwo poszczególnych ocen jest ściśle tajne, jeśli „ekspert” sobie tego zażyczy, i wnioskodawcy nie mają prawa dowiedzieć się, kto postawił taką a nie inną ocenę! Rzecznik prasowy Instytutu twierdzi, że ma to na celu ochronę „ekspertów” przed „presją ze strony środowiska”. A więc nadrzędnym aksjomatem nie jest dla niego bynajmniej jakość przyszłych filmów tylko psychiczny komfort „eksperta”. Może się mylę, ale chyba nikt nie został ekspertem, bo mu przystawiono pistolet do głowy; można odmówić, jeśli ktoś się w tej roli czuje niewygodnie.
Wielkim grzechem tej całej struktury jest to, że w celu jej skonstruowania założono całkowitą dobrą wolę oceniających, którzy po prostu mają komuś rozdać pieniądze. Tymczasem ostatnie dwie dekady dziejów polskiego filmu dowodzą, że zła wola jednak w tym środowisku dominowała. Opanowanie i wytępienie złej woli powinno być założeniem wyjściowym. Agnieszka Holland robi swoje filmy na Zachodzie bynajmniej nie dlatego tylko, że tam lepiej płacą, ale dlatego, że w Polsce środowisko nie pozwalało jej na realizację projektów. Jeden z nich upadł nawet już w trakcie zdjęć. Według poronionego wcielenia idei egalitaryzmu, jakie króluje wśród polskich filmowców, zbyt się wybiła ponad przeciętność, robiąc światową furorę filmem „Europa, Europa”. Podobnej zemsty za swą nieprzeciętność doświadczył Maciej Dejczer, twórca „300 mil do nieba”. Krzysztof Piesiewicz, nominowany do Oscara za scenariusz „Czerwonego”, członek Amerykańskiej Akademii Filmowej, od polskich producentów nie dostaje w ogóle odpowiedzi, gdy wysyła im swoje nowe scenariusze. Powstało natomiast w tym czasie co najmniej dwieście filmów, które w ogóle nie powinny były powstać – na nie pieniądze się znalazły.
Intelektualna i ideowa mierność jest od dawna cechą charakterystyczną, wręcz wyznacznikiem grupy społecznej, jaką są polscy filmowcy. Kilka manifestacji tej strukturalnej prawdy ma rangę symbolu. Michał Żebrowski w jednym z wywiadów czuł się dumny, że właściwie nie zna literatury XX wieku, bo wychował się na romantyzmie. Za największego intelektualistę w tym gronie z niewiadomych przyczyn uchodzi Krzysztof Zanussi, który w XXI wieku potrafi przysolić zakładem Pascala. Wyjątki od tej reguły tułają się po obrzeżach kinematografii i niewiele mają do powiedzenia.
Dzięki temu uczynienie kinematografii kolejnym narzędziem indoktrynacji prawicowej, jest niezwykle łatwym zadaniem, którego realizację już rozpoczęto. Największą szansę na powstanie mają obecnie historyczne ramotki, w których w rolę „złych” wcielają się „komuchy” lub „ruscy”. Wystarczy prześledzić listy filmów, które dostały dotacje. Jeszcze kilka miesięcy temu sądziłem, że podwójny (fabularny i dokumentalny) konkurs na projekt filmu o powstaniu warszawskim to tylko trybut, jaki Agnieszka Odorowicz dla niepoznaki spłaca reżimowi, żeby móc tymczasem robić swoje. Jednak okazuje się, że był to początek jasno zorientowanej polityki kulturalnej Instytutu. Właśnie ogłoszono bowiem konkurs na film o historii kościoła w Nowej Hucie. Zanosi się na konkurs w tym stylu co pół roku? Nie trzeba chyba pytać, czy zostanie kiedyś ogłoszony konkurs na scenariusz o życiu, dajmy na to, Róży Luksemburg, choć taki film mógłby być o niebo ciekawszy i opowiadając o historii powiedzieć też wiele prawd aktualnych, gdyż obecny kształt globalnego kapitalizmu potwierdza wszystkie najbardziej mroczne diagnozy autorki alternatywy „socjalizm albo barbarzyństwo”.
Wystarczyło odpowiednio wysmażyć formularze ocen, by we właściwą stronę pokierować reakcyjnymi poglądami najbardziej wpływowych polskich filmowców mianowanych na „ekspertów”. Mają oni np. oceniać filmy pod kątem zawartych w nich „wartości patriotycznych”. Film krytyczny wobec dominującej ideologii tych punktów nie dostanie. Rzecznik Instytutu odpiera ten zarzut, twierdząc, że to tylko kilka możliwych do zdobycia punktów, podczas gdy w sumie projekt może dostać nawet 50 czy 70, w zależności od programu operacyjnego, w jakim jest składany. Jest to oczywisty blef, bo poszczególne kategorie często się nawzajem wykluczają i taka liczba punktów nawet teoretycznie nie jest możliwa do uzyskania. Albo się dostaje punkty za debiut, albo za dotychczasowy dorobek. Albo za wartości patriotyczne, albo za uniwersalne (patriotyzm to bowiem partykularyzm i ekskluzywizm, a więc przeciwieństwo uniwersalizmu). Albo za reguły gatunkowe, albo za oryginalność. Albo rybka, albo akwarium. A tymczasem punktów za wartości krytyczne nie ma. Oczywiście można by je wpisać w rubryki „europejskie” lub „uniwersalne”, bo to właśnie krytyczne wartości oświeceniowej proweniencji stanowią sedno europejskiego rozumienia uniwersalności, ale większość polskich filmowców o oświeceniu nie słyszała i wyznaje oficjalną, choć wyssaną z palca, doktrynę o chrześcijaństwie jako jedynym źródle kultury europejskiej i jej podstawowym wyznaczniku. Więc to raczej nie grozi. W ten sposób punkty dla propagandy katolicko-narodowej rosną i środowisko samo zakłada sobie kajdany cenzury.
Minister Ujazdowski nie zasypia gruszek w popiele i prowadzi odpowiednią politykę nominacji do rangi „eksperta” Instytutu. Zupełna arbitralność w tej dziedzinie jest zdumiewająca. I nikt nie protestuje! Nie znajdzie się tam dużo miejsca dla lewicowej „ekstremy”, za to takie osoby jak Ilona Łepkowska zostają nominowane nawet w kilku różnych dziedzinach i programach operacyjnych za jednym zamachem. Jakby mało było spustoszenia, jakie sieje ona w telewizji, trzymając łapę na połowie seriali, ma ona też odtąd ogromny wpływ na to, co inni filmowcy będą mogli robić dla kin, a czego nigdy zrobić nie będą mieli prawa. Jest na dodatek, dziwnym trafem, losowana chyba w każdej sesji. Kto umknie przed telewizyjną konserwatywną propagandą jej autorstwa, trafi w kinie na to, co również ona pobłogosławiła.
Kilka lat temu jedną z nagród w konkursie Hartley-Merrill otrzymał scenariusz pt. „Ślady”. Nie czytałem całości a tylko streszczenie, ale to wystarczyło, żebym nigdy nie zapomniał tego projektu. Film nie powstał. Bo historia inspirowana jest antysemickimi zbrodniami dokonywanymi przez Polaków w czasie II wojny światowej. W obecnych strukturach jego szanse na powstanie są jeszcze mniejsze, choć był tak napisany, że w każdym innym kraju producenci by się o niego zabijali. Krytyka Kościoła jest niemożliwa. Podobnie wystarczy uczynić jednym z bohaterów scenariusza homoseksualistę, by projekt został na wstępie zniszczony przez „ekspertów”, gdyż rachunek prawdopodobieństwa nie daje najmniejszych nadziei, że wylosowana zostanie kiedykolwiek komisja w której jest mniej niż 60% konserwatystów. Niewielkie szanse ma też jakakolwiek poważna krytyka kapitalizmu, gdyż zdaniem większości „ekspertów” jest to system święty z natury i krytyce nie podlegający. W ten sposób nieliczni polscy filmowcy, którzy od magmy swojego otoczenia odstają, muszą kastrować swoje pomysły, jeśli chcą mieć możliwość zrobienia czegokolwiek.
Tak oto Instytut pomaga naszej kochanej prawicy odrabiać lekcje z Gramsciego i zagarniać rząd dusz.
Aktualnie nie mamy ofert pracy.
Dodaj swoją ofertęZapraszamy do współpracy. Cena dodania do katologu od 149 PLN netto.
Komentarze